Przedtem nikt nie musiał jej współczuć. Wciągnęła powietrze i opuściła
ręce. Nawet jej samej nie przyszło do głowy, że mogłaby być godna pożałowania. Czasami tylko było jej przykro, że nie może mieć ładniejszej sukienki albo innego drobiazgu. Zamknęła oczy i pomyślała o Waszyngtonie oraz tych wszystkich ekskluzywnych restauracjach, gdzie zwykle jadała kolacje. A także o gabinetach odnowy, gdzie robiła sobie maseczki i manicure, o masażach, na które chodziła, oraz o swoim domu, gdzie było wszystko, czego dusza zapragnie. Ale przede wszystkim pomyślała o Johnie. Drżącą ręką zakryła sobie usta. Czy naprawdę był takim potworem, jak mówiła jej matka? Usłyszała, że Buster i kucharz właśnie zamierzają zamknąć lokal. Nie chcąc, aby zobaczyli ją w takim stanie, wyszła szybko z baru, niemile zaskoczona popołudniowym chłodem. Julianna owinęła się mocniej płaszczem. Na chodnikach pełno było ludzi, którzy o tej porze kończyli pracę. Tramwaj na St. Charles Avenue zatrzymał się na przystanku tuż przed nią. Zachodzące słońce odbiło się w szybie i na moment Juliannę oślepiło. Po chwili tramwaj ruszył ze zgrzytem. Zobaczyła Johna. Znalazł ją. Poruszyła ustami, próbując złapać oddech, i cofnęła się w panice. Stał po drugiej stronie ulicy, patrząc w stronę St. Charles Avenue, jakby czegoś lub kogoś tam wypatrywał. Jej! A może miejsca, w którym mógłby ją zabić? Julianna zamarła, nie bardzo wiedząc, co robić. Patrzyła tylko, czując, że jej serce chce wyskoczyć z piersi. Tak jak czternaście lat temu, kiedy spotkała go po raz pierwszy. Był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego widziała. Wysokim, młodym, dobrze zbudowanym. Nie takim jak pomarszczony senator Paxton czy gruby i łysy sędzia Lambert. John wcale nie przypominał innych wujków, którzy odwiedzali jej mamę. Sylwia zawołała ją, kiedy tylko przyszedł. Mówiła ciepło i dźwięcznie, z lekkim zaśpiewem z jej rodzinnej Alabamy. – Oto moja córka – rzekła. – Ma na imię Julianna. Dziewczynka dygnęła ze spuszczonymi oczami, tak jak ją uczono. – Julianno, mój skarbie, przywitaj się z panem Powersem. – Dzień dobry – bąknęła, czując, jak policzki nabiegają jej czerwienią. – Bardzo mi miło. Chciała na niego spojrzeć, ale nie odważyła się unieść głowy. – Witaj, Julianno – powiedział. – Cieszę się, że mogłem cię poznać. Dopiero wtedy odważyła się na niego zerknąć. A potem jeszcze raz i jeszcze. Aż otworzyła buzię ze zdziwienia. – Jakie ma pan białe włosy! – westchnęła – Zupełnie jak śnieg. John przejechał ręką po głowie. – Prawda? – Ale jak to możliwe? – Zmarszczyła brwi. – Przecież nie jest pan stary i pomarszczony jak doktor Walters. A właśnie on ma białe włosy. – Odsunęła się, żeby mu się lepiej przyjrzeć. – Ale dużo mniej. Kiedy matka syknęła, nagle dotarło do niej, że popełniła błąd. Lecz